Godzina 7.55, a może 6.55. Równie dobrze może być 8.30. Spieszysz się do pracy. Wiesz, że dojazd zajmie ci jeszcze 15-20 minut, jak będzie źle na drodze, to nawet pół godziny. Stoisz mniej lub bardziej cierpliwie w korku. A jako że masz czas, to rozmyślasz o tym i owym. Asumptem do twoich rozmyślań są też, poprzez zaokienną namacalność, inni kierowcy. I co widzisz?
Niekiedy wciąż zaspane twarze. Jedni coś tam przegryzają, inni na dzień dobry palą papierosy, jeszcze inni telefonują w niecierpiących zwłoki sprawach. Poruszacie się wolno, regulowani rytmem najbliższej sygnalizacji świetlnej. Na następnym skrzyżowaniu musisz skręcić w lewo. Jesteś przyzwyczajony, że to musi trwać. Ale pewnego razu nagle dopada cię refleksja: dlaczego trwa aż tak długo? Analizujesz sytuację. Chcąc skręcić w lewo, musisz zająć jeden z dwóch pasów wydzielonych do lewoskrętu z głównego pasa dwukierunkowej ulicy. Najczęściej lewy skrajny pas jest zupełnie albo w połowie pusty. Pewnie dlatego, że po skręcie w lewo większość kierowców będzie chciała jechać na wprost, a przebić się z lewego pasa, z którego za chwilę część kierowców będzie chciała skręcić w kolejną przecznicę w lewo, na pas środkowy, pozwalający bezproblemowo jechać prosto, to nie lada wyzwanie. W Polsce. Ty to dobrze wiesz, a cwaniakować nie chcesz, nie chcesz też czekać, aż ktoś cię na środkowy pas łaskawie wpuści.
Dobra! To tu mamy sytuację wyjaśnioną. Ale co z drugim, bardziej wewnętrznym pasem do lewoskrętu? Dlaczego korek jest taki długi? Nie od razu znajdujesz odpowiedź na to pytanie. Udaje ci się to po pewnym czasie. Idąc tą ulicą, dostrzegasz coś, z czego sobie do tej pory nie zdawałeś sprawy. Zauważasz oto, że odstępy między autami stojącymi w kolejce do świateł są duże, by nie powiedzieć ogromne. Tak na oko półtora metra, choć bardzo często jest to długość samochodu. Czyli około 4 metrów. Z matematyki nigdy nie byłeś prymusem, ale dochodzisz szybko do wniosku, że nawet licząc po średnio 2 metry odstępu na 20 samochodów, przed rozjazdem na pasy do lewoskrętu daje to z grubsza 40 metrów.
A zatem - kalkulujesz błyskotliwie - zmieściłoby się tam prawie dziesięć samochodów. Może nawet więcej, bo przecież część z tych aut skręca w lewo, więc główna nitka miałaby szansę szybciej się opróżnić.
Następnego dnia odważasz się i zajmujesz lewy skrajny pas. I widzisz, że twoi kompani do skrętu w lewo też bez winy nie są. Krótko mówiąc, trzymają standardowy dystans, zresztą także od linii zatrzymania. W następnych dniach i tygodniach nic się nie poprawia, zatem dochodzisz do wniosku, że nie ma się na co oglądać - na podwójną ciągłą linię, czy na zmarszczone w słusznym gniewie twarze innych kierowców i gdzieś ze środka tego peletonu wyrywasz na lewy skrajny, najczęściej pusty pas. Liczysz się z tym, że pewnego razu gdzieś za tobą lub przed tobą pojawią się funkcjonariusze publiczni i zaproponują mandacik w wysokości coś około 200 zł, ale przeliczasz to sobie na oszczędzony w miesiącu czas i wychodzi, że i tak ryzyko się opłaca. Zakładasz, że przez ten niezgodny z przepisami manewr oszczędzasz średnio 2 minuty dziennie, co w ciągu miesiąca daje około 40 minut, które możesz z kolei przeliczyć na czas spędzony z dzieckiem. Opłaca się? Opłaca.
Przy okazji zaczynasz rozumieć, skąd biorą się korki. Oczywiście niecałą, ale częściową winę za zablokowane skrzyżowania ponoszą kierowcy, zachowujący nadmierny odstęp między autami. Gdyby tylko raczyli posunąć się łaskawie nieco do przodu, to inni mogliby szybciej opuścić skrzyżowanie. Autobusy i tramwaje osiągałyby lepsze czasy przejazdów. Ktoś mógłby zjechać z drogi na swoją posesję, zamiast stać kolejne trzy minuty 10 metrów od niej, bezsensownie spalać paliwo i się denerwować.
Rodzi się w tobie dysonans poznawczy. Nie rozumiesz, z czego wynika "dystansowość" polskich kierowców. Przecież to takie mało dynamiczne, agresywne, macho. Jesteś przyzwyczajony, że polski kierowca nie wybacza. Za byle co otrąbi, oślepi światłami, zahamuje ci złośliwie tuż przed maską, zwyzywa od najgorszych. Myślisz dalej: a może to ma związek z drugą twarzą polskiego kierowcy? Totalnym wyluzowaniem? Nie, to chyba też nie to. Zgłębiasz dalej problem. Może chodzi o niechęć do zbliżenia się swoją wycackaną, kilkunastoletnią gablotą do poprzedzającego rzęcha, by nie poczuć smrodu źle spalanego oleju napędowego, nie pozwolić okadzić własnej fury smrodliwym tumanem?
Już ci żyłka wystąpiła na czoło od intensywnego główkowania, gdy nagle z zaczynasz sobie zdawać sprawę z oczywistej oczywistości! Polski kierowca zwykł myśleć wyłącznie o sobie! Co za nim - odeszło do przeszłości! Ważne, że jemu wygodnie.
"Szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie" - przypomina ci się stare powiedzenie. O tak, lepiej tego podsumować się nie da! I to by się składało w całkiem logiczną całość. Bo już nie raz psychologowie analizowali i dokumentowali zmiany zachodzące w mentalności dotąd układnych, chętnych do współpracy i miłych obywateli po zajęciu miejsca za kierownicą. Poczucie pozornej władzy i anonimowości wyzwala zachowania aspołeczne, które jednak - o tym zza sterów swych bolidów się nie myśli - prędzej czy później uderzają w nas rykoszetem. Frustracja goni agresję, agresja goni frustrację, a wszystko to jest podlane obficie brakiem wyobraźni (by nie nazwać tego dosadniej).
Tymczasem wydaje się, że wystarczyłoby wczuć się przez chwilę w sytuację innego kierowcy czy pasażera komunikacji miejskiej, by zacząć tę chorą sytuację na drogach uzdrawiać. Ale mogę się mylić, bo znajomi już od dawna mi mówią: "Ej, stary, ty to jakiś naiwny jesteś!"