Jak już informowaliśmy, Główna Inspekcja Transportu Drogowego zamierza wydać 4 mln zł na kampanię, mającą ocieplić jej wizerunek w społeczeństwie oraz sprawić, że kierowcy polubią fotoradary.
Ten, kto jechał z dozwoloną prędkością, dostaje do domu przesyłkę z informacją, że bierze udział w loterii i może wygrać spore pieniądze
To ostatnie wydaje się zadaniem z gatunku "mission impossible", tym większe i bardziej frapujące stanowi zatem wyzwanie dla wszelkich pomysłowych Dobromirów. My zasugerowaliśmy, by co pewien czas, na przykład raz w roku, każdy z fotoradarów zamiast łapać piratów drogowych, pstrykał fotki kierowcom nie przekraczającym dopuszczalnej prędkości. Potem każdy z nich otrzymywałby takie zdjęcie, wysokiej jakości (sprzęt instalowany w przydrożnych "budkach dla sępów" potrafi chyba podobne wykonywać), z podziękowaniami szefa GITD, pięknie oprawione, do powieszenia na ścianie. Choć pewnie raczej do schowania w szufladzie, bo przecież jazda zgodnie z przepisami w naszym anarchistycznie nastawionym narodzie nie jest powodem do chwały, lecz wstydu. Laurka od "krokodylków" dowodziłaby, że jej laureat to maminsynek, ciapa, pozbawiona... no, wiecie czego...
Zresztą - mniejsza o to. Skupmy się na wspomnianym pomyśle. Otóż Paweł Tkaczyk, specjalista z zakresu marketingu, idzie dalej i proponuje, aby wzorem rozwiązań sprawdzonych w Skandynawii wprowadzić tzw. grywalizację fotoradarów.
Szwedzki kierowca mijający takie zgrywalizowane urządzenie otrzymuje natychmiastową informację zwrotną w postaci wyświetlanej na ekranie dłoni z uniesionym w górę lub opuszczonym kciukiem. Dzięki temu od razu wie, czego może się spodziewać. Mandatu czy... No właśnie. Ten, kto jechał z dozwoloną prędkością, dostaje do domu przesyłkę z informacją, że bierze udział w loterii i może wygrać spore pieniądze.
Paweł Tkaczyk obliczył, że gdyby połowę z 1,5 mld zł, zaplanowanych przez Ministerstwo Finansów do pozyskania w tym roku z fotoradarów (dziś wiemy, że była to kwota kompletnie wzięta z podsufitki) przeznaczyć na nagrody dla zdyscyplinowanych kierowców, wówczas codziennie mieliby oni do podziału 2 mln zł. Na każdy z radarów przypadałoby 2850 zł. Zdaniem pomysłodawcy ci, którzy dzisiaj lubią opowiadać, jak to sprytnie uniknęli kontroli drogowej, wymigali się od mandatu, zaczęliby chwalić się, że dzięki przepisowej jeździe zarobili niezłą kasę. I o to chodzi.
Uzupełnienie kija (zagrożenie karą) marchewką (szansa na nagrodę) to słuszny kierunek myślenia. Rzeczywiście, może "ocieplić" postrzeganie fotoradarów. Niestety, nie wpłynie na stopień zdyscyplinowania zmotoryzowanych. Dublowanie funkcji fotoradarów nie zlikwiduje bowiem powszechnego i bardzo niebezpiecznego tzw. efektu kangura.
Już teraz przecież każdy mający odrobinę oleju w głowie kierowca zwalnia przed fotoradarem do przepisowej prędkości - do takiego postępowania skłania go wystarczająco sama obawa przed mandatem. Po minięciu punktu pomiaru wielu jednak od razu dodaje gwałtownie gazu - i tego zwyczaju nie zmieni wizja wygrania nagrody, gdyż takie naganne zachowanie nie będzie przecież eliminowało z udziału w fotoradarowej loterii.
Nawiasem mówiąc dziś w Polsce premiuje się raczej tych, którzy przepisy łamią. Latem w Krakowie kierowcy znajdowali za wycieraczkami swoich samochodów stylizowane na mandaty ulotki, reklamujące akcję promocyjną jednej z miejscowych restauracji - każdy, kto przyniósł mandat za wykroczenie drogowe i okazał prawo jazdy, miał otrzymać za friko, na otarcie łez, porcję makaronu. Przepraszamy: pasty.